Witajcie
Slade House to moje pierwsze i dość zaskakujące spotkanie z twórczością Davida Mitchella. Szczerze mówiąc, spodziewałam się zupełnie czego innego. Głównie dlatego, że książka sklasyfikowana jest jako horror (na większości bardziej poczytnych portali) moje wyobrażenia, zwłaszcza po przeczytaniu blurba i jej kilku pierwszych stron kierowały się raczej ku masakrze i grozie w czystej postaci niż ku historii fantastycznej ogólnie. Ale jak to mówią - nie ma tego złego (…)!
Postaram się przybliżyć Wam nieco historię. Jeżeli jednak chcecie być zupełnie zaskoczeni formą opowieści, przeczytajcie jedynie dwa pierwsze zdania poniższego akapitu lub nie czytajcie go wcale. Aby uspokoić tych bardziej odważnych, informuję, że nie zdradzę Wam niczego, czego nie domyślilibyście się sami po przeczytaniu kilku może kilkunastu pierwszych stron.
Historia owianego tajemnicą Slade House rozpoczyna się w 1979 roku, kiedy wraz z Ritą i Nathanem Bishopami wstępujemy na teren posiadłości niejakich Grayerów. Mieszkańcy rezydencji przyjmują gości jedynie raz na 9 lat i są to ZAWSZE goście wyjątkowi. Przybyły Nathan, który, mimo iż miał być jedynie dodatkiem do swej utalentowanej matki, jest tak naprawdę powodem, dla którego powstała tegoroczna inscenizacja. Przedstawienia na Slade Alley mają jednak to do siebie, że widownia właściwie nigdy z nich nie wraca.
Opowieść o Slade House i jego mieszkańcach rozgrywa na przestrzeni pięciu cykli. Pierwszy, o którym już wspomniałam ma miejsce w roku 1979 r., ostatni zaś w 2015 r. (nie oznacza to, że towarzyszymy im nieustannie przez cały ten czas). W rzeczywistości nasza obecność ogranicza się jedynie do szczególnych dni końca cyklu, kiedy to oglądamy antyfony (iluzje) oczyma gości zaproszonych przez rodzeństwo Grayerów. Prowadzona narracja ulega zmianie dopiero w piątym (ostatnim) cyklu, kiedy zaczynamy poznawać historię z perspektywy Nory Grayer. Jest to w moim odczuciu zbyt znamienne w kontekście wcześniejszych wydarzeń i pozwala niestety przewidzieć pewną część zakończenia.
Każda z antyfon i narracji jest zupełnie inna, tak jak inni są ich bohaterowie. Jedne kuszą awansem społecznym, inne płomiennym uczuciem a jeszcze inne obietnicą odkrycia prawdy - każda z nich oparta jest na pragnieniach swojej ofiary. Dla mnie zdecydowanie najciekawszymi historiami i jednocześnie tymi najlepiej opowiedzianymi były te zawarte w pierwszej i trzeciej iluzji. Obie były znakomicie dopracowane i miały dobrze skonstruowanych bohaterów.
Mimo, że wszystkie opowieści były na dość wysokim poziomie, moim zdaniem najsłabsza była ostatnia. Odniosłam wrażenie, że w najważniejszym dla powieści momencie Mitchellowi trochę zabrakło pomysłu, przez co punkt kulminacyjny w moim odczuciu stał się nijaki. Na szczęście zakończenie nie podzieliło jego losu.
Książka pomimo kilku uchybień (niestety w istotnych momentach) i dość prostego pomysłu podobała mi się. Co prawda nie znajdziemy tutaj głębszego przesłania, czy nadzwyczajnie rozbudowanego świata przedstawionego, ale w zamian otrzymamy dość interesujących bohaterów. Prosty, przy czym elegancki język oraz ciekawe subfabuły są warte poświęcenia tych kilku godzin na lekturę. To, że Slade House nie posiada drugiego dna czyni ją lekturą lekką i niezobowiązującą, co będzie ogromną zaletą dla wielu czytelników szukających relaksu. Ja zapewne niedługo zapoznam się z tymi bardziej wymagającymi pozycjami autora.
Okładka: Mag
Clip Arty: olddesignshop.com
Clip Arty: olddesignshop.com